Trzeci dzień poswięcamy na zobaczenie reszty. W zasadzie to obieramy kurs - centrum Londynu. Włóczymy się uliczkami od czasu do czasu dojeżdżając jakimś autobusem lub metrem. Centrum Londynu jest dla mnie jak wulkan, no bo jak inaczej nazwać tłumy Londyńczyków i turystów. Więc co? Zatapiamy się w melanż odgłosów wielkomiejskiej dżungli. Ponad londyńskimi budynkami wyłania się słynny London Eye. Razem z Big Benem, czerwoną budką telefoniczną i czerwonym double-decker bus'em utożsamiane jest nierozerwalnie ze stolicą Wielkiej Brytanii. I oto są: Westminster Abbey i Houses of Parliment z kultowym Big Benem. Oczywiście nie może obyć się bez fotki z wieżą zegarową w roli głównej - i niech ktoś powie, że to mało oryginalne. Stajemy również u bram Pałacu Buckingham. Jak to określa jeden z naszych znajomych - trochę większy Dom Kultury Mewa. Chyba coś w tym jest prawdy. Na mnie nie zrobił żadnego wrażenia w przeciwieństwie do Parlamentu. Nie mozemy wejść do środka, bo akurat nie wpuszczają nikogo. Odwiedzamy National Gallery,jest ogromna, jej korytarze wprowadzają z jednej epoki w drugą. Tu sztuka przez duże "S" bije z każdej strony robiąc chociaż rysę na pancerzu obojętności. Ale odpuszczamy kilka sal, niespecjalnie zainteresowani. Przed budynkiem pokaz Capoeiry, która jest połączeniem muzyki, specyficznej dla tego stylu oraz kroków, płynnych ruchów, bloków, kopnięć oraz figur akrobatycznych, wykonywanych do określonego rytmu.W pierwszej kolejności ukazało się nam koło utworzone z klaszczących ludzi, śpiewających tradycyjne, portugalskie piosenki "wołania i odzewu". W środku koła "capoeiristas" poruszają się w sposób przypominający rywalizację. Wieczorkiem czas na gin, ginik z tonikiem w miłym towarzystwie oczywiście.